Pewnego pieknego, wrześniowego dnia wraz z moją fajną koleżanką poszłyśmy na wystawę martwych natur Maxa Beckmanna. Wystawę zorganizowana była w Kunsthalle w Hamburgu.
Wcześniej wiedziałam trochę o tym malarzu. Jego biografię przeczytać można w internecie.
Czytamy, że urodził się w roku 1884, studiował malarstwo, był ekspresjonistą. Malował bardzo wiele, głównie sceny mitologiczne, portrety, ale też martwe natury. Na tej właśnie wystawie podziwiać można było oryginały właśnie tych wspaniałych martwych natur. Doskonale zaprezentowane dzieła- dobrze oświetlone i pięknie pokazane, usystematyzowane chronologicznie pokazane były obok przedmiotów na których wzorował się Max Beckmann. Wystawione były one na podestach, obok obrazów. Miałam wrażenie przez ten zabieg, jakby te przedmioty "wyszły" z obrazów. I w drugą stronę- "malowałam" je oczami, konfrontując moją wizję przedmiotu z tą artysty. Wystawa wciągała:)
Skupione tak na dziełach i ich oglądaniu a to z bliska a to z daleka usłyszałyśmy nagle wielki huk. Wszyscy się odwrócili a tu...lampa spadła! Naprawdę:) Jako, że czułam w tych obrazach jakoby ducha malarza, tak to nagłe zerwanie lampy odczułam jako makabryczny z lekka żart. Artysty oczywiście. Myślę, że to mogłoby być w jego stylu, przeszedł wiele, załamanie nerwowe i nienawiść do wojny podczas której przyszło mu żyć...
Wystawę oceniam bardzo wysoko.
Skupiając się na malarstwie- buzia mi się ciągle śmiała. Do rozwiązań technicznych artysty, do piękna światła, do niestosowania się do konwenansów, do łamania zasad. Kocham te czarne, grube kontury, uwielbiam te formy malowane sercem, nierówne formy, pięknie to malarsko rozwiązane. Czułam, które obrazy były wcześniej, które później malowane.Czułam w nim mojego mistrza, który pokazuje mi gdzieś drogę, miejsce, do którego doszedł. Co byłoby dalej?